"Pidżamowcy" - reż. Marcin Liber - Wrocławski Teatr Współczesny



Świat jest chory. Ból i śmierć, którym podlega ludzka cielesność, są wszechobecne i budzą grozę. W pozbawionej nadziei rzeczywistości jedyną religią jest wiara w możliwość umierania bez cierpienia. W „Pidżamowcach” w reżyserii Marcina Libera, adaptacji błyskotliwego i przewrotnego dramatu Mariusza Sieniewicza, obrazem znękanej ludzkości jest szpitalna mikrospołeczność, w której pacjenci, niczym o świętym Graalu i złotym runie, marzą o nieograniczonym dostępie do środków przeciwbólowych

Główni bohaterowie spektaklu to leżący w jednej sali Kolonus (Wiesław Cichy), Amputyk (Krzysztof Boczkowski), Dializus (Krzysztof Orpiński) i Tomognom (Tadeusz Ratuszniak). Dni upływają im naprzemiennie na przeciwbólowym haju i nieznośnym cierpieniu pomiędzy kolejnymi dawkami leków. Jedyną nadzieją wszystkich pacjentów jest Ampuła (Przemysław Kozłowski) bezlitosny diler, który żeruje na ich nieszczęściu i nie ma obiekcji przed stosowaniem przemocy wobec dłużników. Ratunkiem przed jego monopolem okazuje się niecny plan obrabowania skrywającej morfinę, ketonale i inne metadony sekretnej szafki w dyżurce pielęgniarek.

Bohaterowie, którym choroba narzuciła życiową bierność i skazała na stagnację, rozmawiają ze sobą, leżąc na nachylonych w stronę widowni łóżkach. Własny los komentują zgryźliwie, a w dialogach czarny humor przeplata się z czarną rozpaczą. Mówi się o tragikomicznym wymiarze współczesnego świata, a zarazem jego zagubieniu w oderwaniu od sfery sacrum. Bohaterowie narzekając na własny los i drwiąc z siebie nawzajem, zdają się mimo wszystko tęsknić za sensem w morzu bezsensownego cierpienia. Odmowa podania kolejnej dawki leku przez pielęgniarki jest objawem chorobliwej obojętności służby zdrowia i prostej troski o pacjenta.

Spektakl zawieszony jest między biegunami grubego żartu i egzystencjalnej powagi. Obok dramatu Sieniewicza wykorzystano teksty Magdaleny Rigamonti Niedługo sami się będziecie leczyć! i Jakuba Sieczki To ja Wam teraz opowiem, jak to jest być młodym lekarzem w Polsce. Pierwsze sceny przedstawienia mają charakter jawnie reportażowy (obrazki z SOR-u). Społeczne moralizowanie łączy się jednak z umownością symbolu tytułowych piżdzamowców, stanowiących niby ożywione fragmenty szpitalnej rzeczywistości (ubrani są w przylegające, kraciaste stroje, przerażająco zlewające się z tłem) wchłaniające w siebie życie pacjentów.

Gorycz historii bohaterów jest szczególnie widoczna w scenach z pielęgniarkami: Kordelią (Aleksandra Dytko), Gonerylą (Ewelina Paszke-Lowitzsch) i Reganą (Maria Kania). Siostry odziane w niby-zakonne stroje nie krygują się przed wykorzystywaniem swojego uprzywilejowanego statusu i przyjmują słodyczowe łapówki, które potem ostentacyjnie zjadają na oczach pacjentów. Wprowadzają rewolucyjny pomysł nowoczesnej eugeniki, organizują pokaz szpitalnej mody. Budują swój autorytet na strachu i zależności, mają rysy niemal demoniczne. Wizja świata wyłaniająca się ze spektaklu okazuje się depresyjna i gorzka. Nawet rewolucja pacjentów nie może skończyć się dobrze, gdy śmierć pozostaje wciąż niezwyciężona

Spektakl jest bardzo dynamiczny, trzyma tempo i angażuje uwagę widza od pierwszych minut. Pokryta charakterystyczną „przychodniową” szachownicą podłoga i ściany stwarzają wrażenie dziwnego odrealnienia dziejącej się na scenie akcji. Obecność unoszącej i się i opadającej ściany w połowie sceny umożliwia podział przestrzeni na dwa plany: główni bohaterowie przez większość czasu widziani są z dystansu, w głębi (za oryginalną, a zarazem ascetyczną scenografię odpowiada Mirek Kaczmarek). Dynamizm akcji wzmacnia drapieżna muzyka Filipa Kanieckiego.

„Pidżamowcy” są spektaklem koncertowo zagranym. Wiesław Cichy w roli Kolonusa łączy zuchwałość z bezradnością, Dializus Tomasza Orpińskiego budzi zarówno irytację, jak i współczucie. Przewrotna i dominująca Ewelina Paszke-Lowitzsch przykuwająca uwagę, nawet bez słowa przechodząc po scenie, zachwyca zwłaszcza jako siostra Goneryla. Bystre oko i dialogowe ucho Mariusza Sieniewicza sprawiają, że dialogi toczą się wartko, lśniąc słownym kalamburem i nieoczywistością skojarzeń. Zaś metafora szpitalnego kosmosu jako obrazu współczesności okazuje się niezwykle trafna. Niezwykle, a nawet boleśnie.

Karolina Lubczyńska

(fot. za: wroclaw.pl)






Komentarze