Szekspir w „Burzy” Krzystofa
Garbaczewskiego nie jest sobą. Robi wrażenie okaleczonego, skarlałego. Okrutnie
poszatkowany tekst dramatu został w spektaklu wprzęgnięty w służbę tzw. współczesnego
teatru, w którym – obok nieznośnej autotematyczności – króluje wulgarność i
niedbałe aktorstwo.
Sam
klimat przedstawienia, wykreowany dzięki oryginalnej scenografii, grze świateł
i psychodelicznej muzyce, robi wrażenie.
Wyspa Prospera jawi się jako miejsce niebezpieczne, puste, obce, pokryte przedziwnymi
naroślami, które pulsują niby wykluwające się w kokonów larwy. Sam Prospero
(czy raczej Prospera –Ewa Skibińska)
wydaje się zagubiony w tej przestrzeni niczym nękany własnymi upiorami
człowiek pogrążony w depresji (aktorka leży w głębi sceny w czarnym płaszczu,
paląc jednego papierosa za drugim, a jej bladą twarz oglądamy na umieszczonym z
przodu sceny ekranie).
Pierwsze
sceny każą się nam spodziewać widowiska niezwykłego, magicznego, budzącego
estetyczną trwogę. Nadzieje okazują się jednak płonne: poszarpana struktura
spektaklu i nieprzystawalność rozmaitych konwencji sprawia, że „Burza” raczej
irytuje i nudzi niż zachwyca. Sam Szekspir pisał, że słodycz w nadmiarze to
rzecz obojętna: w tym przypadku nadmiar artystycznej i obyczajowej prowokacji zmienia
się w swoją własną parodię, a bunt ginie gdzieś w komunikacyjnym szumie.
Poszczególne
sceny obrazujące epizody z dramatu, przerywane są męskimi dialogami o teatrze i
aktorze, emitowanymi na ekranie (rozmawiają Wojciech Ziemiański i Andrzej
Szeremeta, do których przyłącza się Paweł Smagała grający Kalibana). Gruby,
chwilami wręcz niesmaczny, żart osłabia wymowę historii Prospera, która zostaje
wzięta w nawias teatralności. Wszystkie postaci są nazywane przede wszystkim
„aktorami”, którym „dyrektor Mieszkowski” kazał występować na scenie,
ograniczając tym samym ich artystyczną wolność.
Paradoksalnie,
mimo wielkiego potencjału aktorskiego, brak w spektaklu wielkich ról. Chwyt
polegający na zamianie postaci męskich na kobiece („żeńskości” nabrały postaci
Prospera, Alonza i Gonzala) okazał się o tyleż niekonieczny, co semantycznie
pusty. Wśród kobiet wyróżnia się Małgorzata Gorol w roli Mirandy: dziewczęco
świeża, niewinna i spontaniczna, a zarazem zbuntowana przeciw rodzicielskiej
władzy. Sceny spotkań Mirandy z Ferdynandem (Andrzej Kłak) wnoszą do spektaklu
oddech, lekkość, swobodę. Zazwyczaj bardzo dobrzy Adam Cywka i Rafał
Kronenberger (Antonio i Sebastian) grają zaledwie poprawnie, podobnie ma się
rzecz zresztą z czołowymi postaciami kobiecymi, czyli Prosperą (Ewa Skibińska)
i Alonzą (Halina Rasiakówna). Bardzo rozczarowuje Ariel (Marcin Pempuś), który
jest jedną z najciekawszych postaci dramatu, duchem łączącym cechy dobrego elfa
i złośliwego demona – tu bowiem przypomina rozbitka czy galernika w poszarpanych
spodenkach, za grosz w nim ironii czy filuterności. Żal, że aktorzy skądinąd
znakomici, nie mieli możliwości w pełni zaprezentować swoich możliwości.
Sama
konstrukcja spektaklu jest postmodernistyczną układanką (by nie powiedzieć:
zbieraniną) motywów i konwencji. Żywioł teatralny łączy się w filmowym,
pojawiają się elementy animacji przedmiotu i techniczne fajerwerki. Całości nie
ratuje nawet wprowadzenie muzyki na żywo (w tym występu romskiego zespołu
Romani Bacht).
Wielka
szkoda, że „współczesność” w teatrze musi kojarzyć się z prowokacją („soczysty”
język, niepotrzebna nagość) i dążeniem do łączenia nie zawsze przystających do
siebie motywów. „Burza”, traktując tekst dramatu po macoszemu, budzi jakąś
ulotną tęsknotę za wielkim Szekspirem i wielkimi rolami, które projektował w
swoich dramatach. Spektaklowi Garbaczewskiego do tej wielkości niestety bardzo
daleko.
(zdj.teatrpolski.wroc.pl)
Polecam recenzje w aktualnym Tygodniku Powszechnym. Redaktorowi tygodnika też się "Burza" nie spodobała i nie potrafi on zrozumieć całego zachwytu wielu widzów i krytyków nad tym spektaklem.
OdpowiedzUsuń