Alberto Moravia - "Pogarda"



Podobno denerwują nas w ludziach rzeczy, których nie lubimy u siebie samych. Chyba sporo w tym prawdy, sporo narrator "Pogardy" strasznie mnie wkurza za nieumiejętność mówienia o uczuciach i ciągłe spekulacje, co też żona ma na myśli. Gotowałam się w środku, czytając, jak, skądinąd inteligentny i wrażliwy Ricardo, zamiast wprost zapytać małżonkę, dlaczegóż to przestała go kochać i - zgodnie z tytułem - gardzi nim szczerze, w lirycznych zakrętasach tworzy sobie skomplikowane wizje i "prawdę" z ócz jej czyta. A że mężczyźni słabi są w tzw. domyślaniu się, łatwo można się...domyślić, że nic dobrego z jego...domysłów nie wyniknie! Historia jest prosta: on-dramatopisarz, rzuca teatr dla filmu, by zarobić trochę grosza na wymarzone przez ukochaną Emilię mieszkanie. Kiedy zaczyna "bywać" w wielkim świecie filmowych producentów (zwłaszcza jednego, lwa salonowego i flirciarza, Battisty, który chytrym okiem łypie na Emilię), jego relacje małżeńskie niepodziewanie zaczynają się psuć. Akcji tu niewiele, emocji więcej, najwięcej zaś wydumania i niemęskiej histerii. Trudno się dziwić małżonce narratora, że nie kocha i gardzi. Źródło pogardy bije zresztą znacznie głębiej niż się z pozoru wydaje, podmywając utopijną wizję romantycznej miłości. Książka paradoksalnie bardzo dobra. Tylkoś mnie zmęczył, drogi Ricardo!

(zdj.empik.com)

Komentarze