Duma, emfaza i podniosłość stylu - wydawałoby się, że te określenia nie mają nic wspólnego z kryminałem. "Cztery dni w styczniu" niestety zadają kłam temu przekonaniu. Niestety - gdyż całkiem dobra historia kryminalna topi się tu w oceanie wzniosłości.
Inspektor Miquel Mascarell to "ostatni sprawiedliwy" w wyniszczonej wojna domową Barcelonie, do której lada dzień wkroczą wojska generała Franco. Policjant, który jako jedyny (!) został na posterunku, choć boryka się z osobistymi dramatami (śmierć syna i choroba żony) wytrwale dąży do wyjaśnienia sprawy tajemniczego samobójstwa byłej prostytutki i zaginięcia jej nastoletniej córki. Akcję toczącą się w żółwim tempie przerywają opisy sytuacji politycznej Hiszpanii, oparte na autentycznych doniesieniach prasowych, które ani za dużo nie wnoszą do opowiadanej historii, ani nie są z nią spójne. Mascarell jest tak kryształowy, że aż nieprawdziwy, a wyjaśnienie sprawy w formie "spowiedzi" jednej z bohaterek trąci banałem. Nie dajcie się zatem zwieść okładkowym zapowiedziom: "w klimacie Cienia wiatru". Podobieństwo do Zafona przejawia się bowiem wyłącznie w...osadzeniu akcji w Barcelonie.
"Nigdy nie opowiadał Quimecie o swojej pracy. Zostawał ją w komisariacie i na ulicy. Nie łączył tych dwóch światów. Lecz tym razem, nie bardzo wiedząc dlaczego, pragnął opowiedzieć jej wszystko, opowiedzieć, jak jej mąż odmawia złożenia broni i wędruje po całej Barcelonie z Franco u jej wrót, starając się ratować życie niemoralnych dziewczyn i zabijając zatwardziałych morderców. Ostatni Mohikanin. On".
Chciałoby się tylko dodać: Fanfary. Kurtyna.
Komentarze
Prześlij komentarz