„Mam na imię Lucy” to prosta,
subtelnie opowiedziana, piękna historia o sprawach najważniejszych. Tytułowa
bohaterka, mieszkająca w Nowym Jorku z mężem i dwiema córeczkami pisarka,
trafia do szpitala na dziewięć tygodni.
Najważniejszym epizodem tego wyjętego z życia okresu stają się
odwiedziny jej dawno niewidzianej matki. Rozmowy kobiet stają się terapeutyczne
dla nich obu: zrazu niewinne opowieści o ludziach z rodzinnego miasteczka Lucy
rozrastają się w ciąg wspomnień z dzieciństwa i młodości bohaterki. Wspomnienia
przeplatają się z opowieściami o nowojorskim życiu Lucy, jej małżeństwie i
karierze literackiej, która była dla niej ucieczką od biedy dzieciństwa i
związanej z nią małomiasteczkowej alienacji.
Strout odnosi się do swoich
bohaterek z ogromną czułością i wyrozumiałością. Stopniowo odsłania prawdę o przeszłości
postaci, oświetlanej przez teraźniejszość. Jej proza zachwyca ciepłym humorem,
wrażliwością na emocjonalne niuanse. Lucy, nazywana przez matkę pieszczotliwie „Smutaskiem”,
budzi sympatię już od pierwszych stron: jest silną, lecz otwartą na drugiego
człowieka kobietą, godzącą się ze swoją przeszłością.
Trudno dokładnie opisać, co
sprawia, że powieść czyta się z wielkim podziwem i przyjemnością. Strout jako
mistrzyni stylu, pozostaje zarazem bardzo bliska życiu, na które składają się
pozornie nieznaczące drobiazgi: słowa, gesty, spojrzenia. Powieść „ Mam na imię
Lucy” jest historią o łączności między „kiedyś” a „teraz”, o budowaniu
tożsamości i dorastaniu, o niełatwej miłości między dziećmi a rodzicami, a
zarazem o wielkiej sile literatury, która ocala od zapomnienia.
Komentarze
Prześlij komentarz