"Szaberplac, moja miłość" - reż. Tanja Miletić Oručević - Wrocławski Teatr Współczesny


“Życie jest ważne, ale rzeczy też są ważne”. W spektaklu „Szaberplac, moja miłość” w reżyserii Tanji Miletić Oručević Historia funkcjonuje jako niekończący się cykl odbierania: życia, ziemi, wspomnień i przedmiotów materialnych. Instynkt szabru, usprawiedliwiany nieustannie słowami „to takie ludzkie”, staje się nieodłączną częścią ludzkiego losu i jego największym przekleństwem.

Na scenie zgromadzono grupę ocaleńców z nieokreślonej wojny, ludzi zagubionych i zdezorientowanych, objuczonych bagażami, wojskowymi kocami i poduszkami. Przestrzeń przypominająca połączenie bunkra i sali gimnastycznej (bohaterowie układają się na leżących pod ścianami jaskrawożółtych materacach) jest równocześnie niebezpiecznie zamkniętą bańką bez wyjścia. Interakcje między bohaterami obnażają ich lęki, nadzieje i uprzedzenia. Niusia (Irena Rybicka) szuka towarzystwa do modlitwy, Chudy (Maciej Kowalczyk) z rozrzewnieniem wspomina pracę w korporacji, Dziewczyna (Katarzyna Pilichowska) okazuje jawną niechęć Ukraince (Jolanta Solarz-Szwed). Bohaterowie próbują odnaleźć się w niecodziennej sytuacji; odkrywają, że są nie tylko zamknięci, ale i obserwowani przez baczne oko wiszącej pod sufitem kamery. Osadzenie ośmiorga skrajnie odmiennych postaci w mikroprzestrzeni, pozwala spojrzeć na nie jak na ludzkość w pigułce, ludzkość wprzęgniętą w okrutne mechanizmy historii, podatną na manipulacje i myślenie stereotypami.

Szaber okazuje się swoistym słowem-kluczem. Świetny tekst Szymona Bogacza ukazuje kreowanie rzeczywistości przez język: kradzież nazwana szabrem przestaje być kradzieżą, a zatem nie wiąże się z poczuciem winy czy wyrzutami sumienia. Bohaterowie odbierają sobie rzeczy, ławo znajdując usprawiedliwienie dla tych praktyk („nie kradnę z domów, w których ktoś mieszka, ja tylko szabruję z tych opuszczonych”). Tytułowe pojęcie szaberplacu, związane oczywiście z powojennym Wrocławiem i wszechobecnym handlem „niczyim, bo niemieckim” mieniem, okazuje się bardzo pojemne znaczeniowo. Określa bowiem stan brutalnego i bezkarnego zagarniania cudzej własności, które, choć charakterystyczne dla czasów wojennych, ma się świetnie nawet w sytuacji pokoju i dobrobytu (jak w opowiedzianej na scenie historii mężczyzny w garniturze, mieszkańca nowoczesnego apartamentowca, którego do szabru skłania nadmiar rzeczy i wrażeń). Niejasność moralna tego procederu związana jest z podkreśleniem istoty przedmiotów jako nośników wartości i wspomnień. „Rzecz” to w spektaklu nie tylko przedmiot materialny, ale i symbol domu, przestrzeni bezpiecznej i oswojonej (ogołocenie mieszkania z rzeczy równa się upokorzeniu i wykorzenieniu jego właścicieli).

Tożsamość bohaterów spektaklu okazuje się płynna, każdy z aktorów wciela się w kilka ról, gdy na scenie ożywają kolejne fabuły, osadzone w rozmaitych czasach i przestrzeniach (począwszy od zasiedlanego przez Kresowiaków Wrocławia, przez chorwacki Mostar z czasów wojny na Bałkanach, po Krym podczas inwazji rosyjskiej). Postaci poruszają się po niemal pustej scenie, na której znajduje się zbiornik wodny, przypominający krater wulkanu lub lej po bombie, a z dziurawego sufitu zwieszają się skręcone pakuły. Leżące pod ścianami materace, które dla bohaterów stanowią marną namiastkę własnej, intymnej przestrzeni, posłużą w finale do zbudowania wspólnej szalupy, na której postaci skłębią się niby na tratwie Meduzy.

Wizja historii jako wiecznego odbierania tego, co cudze, choć przedstawiona w lekkim, nierzadko bardzo dowcipnym tonie, uwiera i niepokoi widza, niemego obserwatora. Dzięki świetnemu aktorstwu na scenie pojawiają się pełnokrwiste i wiarygodne postaci, budzące tyleż samo oburzenia co współczucia. Bardzo dobre, mocne przedstawienie buduje mosty ponad czasem i przestrzenią, przekładając doświadczenia różnych narodów i pokoleń na wspólny wszystkim język. Język egzystencjalnego zagubienia.

(fot. WTW)










Komentarze