Strout ma ten wyjątkowy talent, że, czytając jej książki, doznaję autentycznego pocieszenia, na które składają się zgoda na świat i czułe spojrzenie na ludzi. Patrząc na bohaterów jej oczami, widzimy w ich losach odbicie własnych błędów, lęków i wątpliwości, co prowadzi do współczucia i zrozumienia.
Narratorką "Lucy i morza" jest oczywiście znana już z "Mam na imię Lucy" i "Williama" pisarka, Lucy Barton. Tym razem oglądamy jej oczami pandemiczną rzeczywistość, pełną samotności, niepewności i lęku o najbliższych. Były mąż Lucy, William, chcąc ocalić jej życie, zabiera ją z Nowego Jorku do małego domku w Maine, gdzie mają razem przeczekać najtrudniejsze czasy. Z oddali czuwają też nad córkami i tęsknią za spotkaniem z nimi. Prowadzą proste życie, wypełnione rozmowami i spacerami nad oceanem. Lucy zaprzyjaźnia się z Bobem Burgessem (znanym z powieści "Bracia Burgess"), z którym wzajemnie się wspierają w tej dziwnej rzeczywistości izolacji.
Bohaterka jest pełna niepewności, czasem wpada w panikę, ale wciąż stara się widzieć wokół siebie dobro i piękno, a nade wszystko pielęgnować relacje. Ma w sobie życiową mądrość, która pozwala jej być nieustannie wrażliwą na innych i otaczać ich troską, nie komentować ich zachowań i wyborów, tylko cierpliwie słuchać.
Piękna to, spokojna proza, pełna nadziei wbrew beznadziei. Powieść w przekładzie Ewy Horodyskiej, wspaniała.
Komentarze
Prześlij komentarz