Moja przygoda z Austerem zaczęła się przed laty od lektury "Sunset Park" i "Trylogii nowojorskiej". Potem pochłaniałam pasjami chyba wszystko, co ukazało się po polsku, łącznie ze scenariuszami filmowymi (po fascynacji Austerem przyszedł też czas na zachwyt twórczością jego żony, Siri Hustvedt, ale to już temat na inną opowieść). Po "Baumgartnera" sięgnęłam zatem z ogromnym sentymentem, zwłaszcza że po monumentalnym "4321" trzeba było trochę poczekać na nową powieść autora. Nie jest to może najlepsza książka Austera, choć wciąż bardzo dobra i przez to, że ostatnia (wydana na rok przed śmiercią pisarza) czytana z zachwytem podszytym melancholią. To właściwie prosta historia o wykładowcy akademickim, który próbuje poradzić sobie ze śmiercią żony. Śledzimy zatem jego codzienność, twórczą pracę i domowe zajęcia, które wciąż naznaczone są przebłyskami wspomnień o ukochanej. Chronologia jest tu zatem bardzo płynna, a "teraz" miesza się z "kiedyś"; każdy drobiazg może być pretekstem do wywołania obrazów z przeszłości. Jak to u Austera bywa, mamy tu wiele historii w historii, narracji w narracji, a zmarła Anna przemawia własnym głosem poprzez wiersze, opowiadania i listy, które porządkuje jej mąż. Baumgartner buduje swoje życie na nowo, przeżywa późną miłość, pisze książkę, a w międzyczasie podkochuje się w kurierce i zaprzyjaźnia z pracownikiem gazowni. Ot, małe życie.
W przekładzie Marii Makuch język autora błyszczy elokwencją i ironicznym humorem. Piękna to literatura, przy lekturze której chciałoby się westchnąć (niczym Elizabeth Strout) : "ach, Paulu" - będzie mi ciebie bardzo brakować.
Komentarze
Prześlij komentarz