Sienkiewicz
w konwencji musicalu? Pomysł o tyleż karkołomny, co intrygujący.
„Sachem. Wódz Czarnych Węży” w reżyserii Martyny
Majewskiej, z rewelacyjną muzyką Dawida Majewskiego, wyzwala
pozytywistyczną nowelę z okowów szkolnych skojarzeń i
dociera do żywego mięsa skrywających się w niej ludzkich emocji.
Na scenie kreowane są dwa przeciwstawne światy: –
indiański i „cywilizowany”. Indianie są tu ludźmi wsłuchanymi
w puls ziemi, dzikimi, lecz obdarzonymi wrażliwością pozwalającą
wniknąć w istotę wszechrzeczy. Świat cywilizowany, reprezentowany
przez nadmiernie oficjalnych acz rubasznych Niemców,
naznaczony jest sztucznością, zniewolony skodyfikowanymi normami
postępowania i - o zgrozo – - pogardą dla wszystkiego, co inne
(„żaden dziki nie jest dla mnie człowiekiem” - mówi
jeden z bohaterów). Przedstawione środowiska obrazują dwie
twarze człowieczeństwa: są uosobieniem rozdźwięku między naturą
a kulturą.
Klimat pierwotności indiańskiego świata oddaje przede
wszystkim śpiew, zanurzony w tradycji ustnego przekazu mitu. Pieśni
wprowadzają w pradawne wierzenia i legendy, przywołują opowieść
o stworzeniu człowieka. Opowiadane historie inscenizowane są „na
żywo”: okrągłe podwyższenie umieszczone w centralnym miejscu
funkcjonuje jako tam-tam lub jako mini-scena, na której tańczą
bohaterowie. Precyzja kompozycji epizodów jest imponująca:
aktorzy animują wielościenne maski, tworzą skomplikowane,
przypominające totemy, konstrukcje ze swoich ciał. Przełomowy
moment zagłady plemienia Czarnych Węży przybiera postać lamentu
matki poszukującej zaginionego pośród lasu syna (przyjmujący
śpiew Bożeny Oleszkiewicz). Nadejście śmierci zwiastują
projekcje płomieni ognia i krwistoczerwone światło.
Aktorzy występujący w roli Indian przeobrażają się
następnie w grupę Niemców, zamieszkujących miasteczko
Antylopa, wyrosłe na zgliszczach indiańskiej Chiavatty. Przebierają
się w „cywilizowane” stroje na oczach widzów, w głębi
sceny. W drugiej części spektaklu zastosowano ciekawy motyw teatru
w teatrze. Na małej scence występuje najpierw kobieta-koń
(przedstawiona w postaci lalki animowanej przez Natalię Wieciech;
następnie grana przez samą aktorkę, brawurowo wykonującą
piosenkę z powtarzającym się gorzko refrenem: „wciąż chcą
braw”). Wielki finał to oczywiście pieśń zemsty Sachema –
ostatniego z plemienia Czarnych Węży (znakomity pokaz
taneczno-akrobatyczny Zbigniewa Koźmińskiego).
Scenografia autorstwa Anny Haudek (której dziełem
są również kostiumy i lalki) jest niezwykle prosta, a
zarazem wielofunkcyjna. Wiszące w tle słońce zmienia się w
żyrandol w szynku „Pod Złotym Słońcem”; lustrzane sześciany,
rozstawiane w różnych konfiguracjach, tworzą miejsca do
siedzenia, barowy blat czy swego rodzaju cyrkową „kurtynę”.
Nastrój spektaklu buduje jednak przede wszystkim muzyka,
łącząca klasykę z nowoczesnością i świetnie komponująca się
z bardzo dobrymi wokalami aktorów.
Za grę aktorską należy się przedstawieniu gromkie
oklaski. Wałbrzyscy lalkarze śpiewają, tańczą i animują,
kreując postaci wyraziste, charakterystyczne. Obok wspomnianych
wyżej Bożeny Oleszkiewicz, Natalii Wieciech i Zbigniewa
Koźmińskiego, na uznanie zasługują zwłaszcza Paweł Pawlik w
groteskowej roli dyrektora cyrku, Anna Jezierska jako Sacheen Małe
Piórko czy Urszula Raczkowska jako barmanka Brigita.
Produkcja spektaklu dofinansowana została w ramach
Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka
Żywa”. W istocie, przedstawienie Majewskiej aż tętni życiem.
Jest dynamicznie, odkrywczo, nowocześnie. A pomysł na rozśpiewanego
Sienkiewicza sprawdza się niezawodnie.
Co tu dużo mówić: o wałbrzyskich lalkach nie umiem powiedzieć nic złego: nie tylko ze względu na patriotyzm lokalny: każdy kolejny spektakl zaskakuje. Dobry teatr, dobre przedstawienia.
(zdj.walbrzych24.com)
(zdj.walbrzych24.com)
Komentarze
Prześlij komentarz