Zaczyna
się subtelnie i poetycko. W tytułowej Cafe Panique poważny kelner
z eleganckim przedziałkiem (Zbigniew Szymczyk) wnosi na tacy
niewielkie lampki i wprawnym ruchem rozstawia je niczym kieliszki na
okrągłych stolikach. W tle skąpanej w półmroku sceny umieszczono
szare ramowe platformy przypominające mury zniszczonej kamienicy lub
antyczne ruiny. Z boku tkwi przesuwny podest z mikrofonem. Pojawienie
się na scenie ekscentrycznych, groteskowych postaci zwiastuje jednak
szalony seans nieprawdopodobnych zdarzeń i irracjonalnych sytuacji.
Ta parada absurdu powstała z inspiracji rozbuchaną wyobraźnią
Rolanda Topora (opowiadań ze zbiorów „Cztery róże dla Lucienne”
i „Najpiękniejsza para piersi na świecie”). Oryginalność tej
literatury przefiltrowana przez nadzwyczajna wrażliwość Joanny
Gerigk wydała owoc w postaci spektaklu iście szalonego i pełnego
niespodzianek.
Fabuły przedstawienia spójnie opowiedzieć nie sposób – krótkie
historyjki o niezwykłych postaciach splatają się wbrew regułom
logiki i prawdopodobieństwa. Bohaterowie są celowo przerysowani,
cechują ich drobne ułomności, które utrudniają im życie i
swobodne wejście w dialog z innymi. Śpiewaczka z nadobfitym biustem
jest adorowana przez nieśmiałego mężczyznę z zaczeską. Młody
człowiek, Julien, jest prześladowany przez czteroosobowy zespół
muzyków w soczyście żółtych sztormiakach. Kochanek ofiaruje
wybrance dodatkowy nos, który ta dumnie zakłada na czoło niczym
diadem. A negatywna muza odbierająca natchnienie doprowadza pewnego
pisarza do szaleństwa...Akcja rozwija się prędko, a jedna historia
goni drugą. Pośród nawału ekscentryczności można się poczuć
jak w absurdalnym śnie, którego reguły wyznacza niespokojny
strumień świadomości.
Groteskowym, dynamicznym scenom towarzyszą poetyckie momenty
uspokojenia, w których pojawiają się łososie na ludzkich nogach,
wynurzające się z podświetlonego na niebiesko „morza”. Rybie
bohaterki to niby nieziemskie istoty, przeprowadzające kolejne
postaci do bliżej nieokreślonego „tam”, zawieszonego gdzieś
pomiędzy życiem a śmiercią, realizmem a umownością. Z pięknem
i zadumą związane jest jednak również zawieszenie powagi i
wrażliwość bliska granicy kiczu (jak ma to miejsce w scenie
pojednania kochanków przy dźwiękach italo disco pośród
wypuszczanych przez jedną z ryb baniek mydlanych).
Dynamikę spektaklu i rytm zdarzeń wyznacza genialna muzyka
Sebastiana Ładyżynskiego. Punktem kulminacyjnym przedstawienia i
najbardziej widowiskowym, a zarazem eleganckim jego momentem wydaje
się scena, w której bezręki mężczyzna (Artur Borkowski) próbuje
opanować wiotkie protezy rąk, za ich pomocą dyrygując zespołem i
zmuszając do śpiewu nie tylko stojąca na podeście piosenkarkę,
ale i mężczyznę sprytnie ukrytego pośród widowni. Stanowiący
tło dla jego szaleństwa utwór jest zachwycająco podniosły i
emocjonalny, słucha się go ze ściśniętym z przedziwnie
nieadekwatnego wzruszenia gardłem.
Przewrotna logika zdarzeń zostaje urealniona dzięki świetnym
kreacjom aktorskim. Anna Nabiałkowska zachwyca w każdym wcieleniu –
od szalonej pianistki po obłędną muzę. Mariusz Sikorski bawi i
wzrusza jako pan z zaczeską i właściciel „najpiękniejszej pary
piersi na świecie”. Monika Rostecka jako śpiewaczka ma w sobie
niewymuszoną lekkość i dziewczęcy urok. Cały zresztą
występujący na scenie zespół tworzy barwną całość,
nieustannie ulegającą psychodelicznym przeobrażeniom.
Joanna Gerigk, reżyser wściekle zdolna i oryginalna, patrzy na
swoich bohaterów z przymrużeniem oka, ale i z wyrozumiałym
współczuciem. Pozwala niekiedy aktorom (prawie) niebezpiecznie
szarżować i przekraczać granice rozsądku. Groteska rodem z Topora
w jej wydaniu to nie tylko rozbuchany seans przeplatających się
epizodów, ale i poetycka historia o ludzkim zagubieniu.
Przedstawienie pięknie opowiada bowiem o człowieczej dziwności i
samotności – jako o największych z życiowych absurdów.
Komentarze
Prześlij komentarz